Podobno zmiany są dobre. Nie wierzcie w to.
Nie wszystkie.
Monotonny głos nauczyciela usypia mnie. Znów wprowadza mnie w ten stan dziwnego letargu, w który popadam coraz częściej. Zanurzam się w pojawiającej się znikąd ciemności, tak podobnej do tej pustki, w której przebywałam w tamtej chwili. Działa na mnie jak obecność starego znajomego - uspokajająco. Czasami zastanawiam się, czemu nie zrobiłam tego jednego kroku w nieznane. Jeden mały krok i nie byłoby już nic. Byłabym wolna, bez zmartwień.
Dlatego żałuję, że nie zrobiłam tego jednego, cholernego kroku do przodu.
Jest już ciemno. Chyba to już bardziej noc niż wieczór. Ale tak jest dobrze. Lubię ten otaczający mnie mrok. Siedzę na ławce w parku i odchylam głowę do tyłu. Na moją twarz spadają kolejne krople. Jedna za drugą. Znów zapadam się w tą pustkę i czuję to wszystko, co wtedy. Czasem w tym wszystkim pojawia się mały, świetlisty punkt. Nie wiem, czy naprawdę go wtedy widziałam. Wolę myśleć, że nie.
Ciemność jest dla potępionych.
Takich jak ja.
Kolejne trzy krople. Otwieram oczy i wracam do tego pierdolonego życia.
To już dwa lata.
Mijają dokładnie dwa lata od tamtej chwili.
730 dni temu umarłam.
A po 10 minutach powróciłam do życia.
Szczerze?
Wolałam być martwa.
Przeczesuję dłonią ostrzyżone na chłopaka włosy. Dłuższa, kruczoczarna grzywka przysłania mi pomalowane na smolisty kolor oczy, których tęczówki mają tą samą barwę. W zestawieniu z moją trupiobladą skórą to wszystko nadaje mi nieco upiorny wyraz. Plamię usta ciemnofioletową szminką i wychodzę na miasto.
Naciągam na głowę kaptur mojego czarnego, sięgającego kostek płaszcza, który powiewa za mną pod wpływem gnającego po ulicach wiatru. Spod rozpiętego materiału widać bokserkę, bojówki i glany, wszystkie w tym samym, kruczym kolorze. Już niejednokrotnie słyszałam, że wyglądam jak śmierć, tylko kosy brak. Nie przeszkadza mi to.
Przecież to prawda.
Przeskakuję przez mur, a materiał rozkłada się za mną jak skrzydła. Ląduję na ugiętych nogach i po chwili kontynuuję wędrówkę, mijając kolejne nagrobki. Przystaję przy jednym z nich. Z wewnętrznej kieszeni wyjmuję trzy białe róże i kładę je na grafitowym marmurze. Przez jakiś czas tylko patrzę się na wyryte w płycie litery.
- Przepraszam. - Cichy, ledwo słyszalny szept wydobywa się spomiędzy moich warg. Ktoś stojący obok mógłby wziąć go jedynie za westchnienie wiatru.
Ruszam dalej. Po chwili biegnę już pomiędzy tymi pamiątkami ludzkich istnień, które jednak przecież nie są wieczne. Wszyscy znikniemy z tej Ziemi, umrzemy. Przez jakiś czas pamięć o nas będą niosły cmentarze pełne pomników, ale potem i one znikną. Taka kolej rzeczy.
Przelatuję nad parkanem i podążam dalej, aż do starego, zapomnianego stawu i zbutwiałej kładki nad nim. Deski są stare i w większości przegniłe, ale utrzymują mój ciężar. Przechodzę na drugą stronę zbiornika i siadam na wielkim, podłużnym kamieniu.
Patrzę w taflę wody i widzę w niej gwieździste niebo. Kocham ten widok prawie tak bardzo jak samotność. Wyciągam fajki i podpalam jednego. Zaciągam się dymem tak głęboko jak tylko mogę. Ale nikotyna nie przynosi mi już ukojenia. Cztery machy i z papierosa zostaje wyłącznie filtr, który rzucam w mroczną głębię. Zaciskam dłoń przyobleczoną w skórzaną rękawiczkę w pięść i uderzam nią w zimny głaz pode mną.
Raz.
Dwa.
Trzy.
I znów.
I ponownie.
Tracę rachubę. Ręka pulsuje bólem, a po palcach cieknie krew. Krew, która zabarwiła również moje tymczasowe siedzenie. Z gardła wydobywa mi się zduszony warkot. Opieram łokcie na kolanach i kładę czoło na skrzyżowanych przedramionach. Staram się nie myśleć, ale to wydaje się być niemożliwe.
Czuję zmianę w powietrzu. Nie muszę nawet podnosić wzroku aby wiedzieć, że to on się znów pojawił. Skąd to wiem? Ponieważ nikt inny nigdy mnie tu nie znalazł. Ani nie wiedział o moich wyprawach do tych swoistych mauzoleów. Po prostu pewnego dnia spotkałam go przy cmentarnej bramie. W następnym miesiącu też. Kolejnych trzydzieści dni później znalazł mnie nad stawem. I znajduje tak od tamtego dnia. W każdym miesiącu.
- Czemu tym razem były to trzy róże?
Słysząc jego głos sztywnieję. Odezwał się po raz pierwszy. Do tej pory zawsze siedzieliśmy w ciszy. Odwracam powoli głowę w prawą stronę. Pomiędzy pasmami zasłaniającej mi widok grzywki widzę jego twarz. Patrzę w te oczy i nie mogę przestać się zastanawiać, co takiego on w sobie ma, że pomimo wszechobecnej ciemności, zieleń jego szmaragdowych tęczówek jest doskonale widoczna.
- Bo to już kolejny rok. - Mój głos jest zachrypnięty. Rzadko mówię. - Przecież wiesz.
- To nie była twoja wina.
- To jest moja wina. - Pustka słyszalna w moich słowach zdaje się przerażać mojego towarzysza.
- Nie. - Kręci przecząco głową.
- Wiem swoje.
- Ja też. Byłem tam. To nie twoja wina.
- Moja. Kosiarz mógł wziąć mnie. Zamiast kogokolwiek z nich - dodaję szeptem.
- Nic nie mogłaś na to poradzić.
- Ale powiedz mi, jak to w ogóle było możliwe? Jak, do cholery?! - wyję w noc. Mój głos się łamie.
- Widocznie tak miało być.
- Jasne - syczę. Złość przepełnia mnie. - Jestem potępiona. Nawet w piekle mnie nie chcą.
Zrywam się i chwilę potem znikam już w otaczającym staw lesie. Płaszcz łopocze za mną. Brzmi to jak łomot skrzydeł wielkiego ptaka. Wiem, że nie ruszy za mną.
Nigdy tego nie robi.
Pęd i świst wiatru pobudzają mnie. Czuję adrenalinę krążącą szaleńczo w moich żyłach. Ale zwalniam, gdy wjeżdżam do miasta. Zatrzymuję się na chwilę na czerwonym świetle i zaraz ruszam do przodu. Nagły pisk wdziera się w moje uszy mimo kasku. Spoglądam w lewo. W tej samej chwili maska czerwonego mercedesa wbija się w tylne koło mojej Aprilii. I w moją nogę. Tracę kontrolę nad motocyklem, chociaż mimo bólu w kończynie staram się to zrobić. Przecinam kilka pasów. Wbijam się w jadącego spokojnie fiata. Mam wrażenie, że prawa połowa mojego ciała umarła na miejscu. Niebieski samochodzik zatrzymuje się na słupku. Krzyki i światła ledwo do mnie docierają przez kurtynę bólu. I wtedy bryłę stworzoną z mojego jednośladu i auta w kolorze nieba miażdży ciężarówka.
Tracę przytomność i zanurzam się w ciemność.
Budzę się. Już tyle razy miałam ten sen, że nie robi on na mnie większego wrażenia. Może tylko lekko wzmaga mój żal.
Minął kolejny miesiąc. Pod płaszczem ukrywam kwiat i ruszam w oczywistym kierunku. Znów przeskakuję betonowe ogrodzenie i znów podążam swoimi ścieżkami. Kocham tą otaczającą mnie zewsząd ciszę przerywaną tylko cichym szumem wiatru. I ciemność.
Tak, kocham ciemność. Ona do mnie pasuje.
Kładę różę pomiędzy zniczami i patrzę przed siebie. Drzewa wciąż szumią, gwiazdy wciąż świecą, a ja nadal patrzę na zapisane przede mną nazwiska.
- Przepraszam.
- Nie masz za co przepraszać.
Dźwięk jego głosu rozbrzmiewa w otaczającej mnie nocy. Wiem, że stoi za mną. Wyczuwam to. Obecność drugiego człowieka. A oprócz mnie o tej porze bywa tu tylko jedna osoba.
- Mam. Stałam się ich kosiarzem. To wystarczająca wina.
Zrywam się do biegu. Materiał płaszcza zahacza o gałęzie i gałązki mijanych przeze mnie roślin. Słyszę za sobą szybkie, goniące mnie kroki. Nie ma ze mną szans.
- Zwolnij!
Szybuję ponad parkanem.
- Zatrzymaj się!
Nie słucham rozkazów. Śmierć nie musi.
- Proszę, Rozi.
Zatrzymuję się. Tak dawno nikt nie zdrobnił mojego imienia.
- Proszę, porozmawiaj ze mną.
Dogania mnie i staje obok. Odchylam głowę do tyłu, aby spojrzeć mu w oczy.
- Nie mamy o czym rozmawiać.
Uciekam. Od ponad dwóch lat uciekam coraz częściej. Zatrzymuję się dopiero przy moim kamieniu. Siadam na nim i wystawiam twarz do gwiazd. Zamykam powieki i po chwili czuję na skórze dotyk chłodnych kropel. Deszcz.
Jak tamtego dnia.
Zanurzam się w otaczającą mnie pustkę. Pochłania mnie ona bez reszty. To tak bardzo przypomina ten krok, którego wtedy nie zrobiłam, że moje ciało wyje z tęsknoty. Z tęsknoty za zniknięciem z tej planety.
Nagłe trącenie w ramię wyrywa mnie z tego utęsknionego dla mnie stanu. Zdezorientowana powracam do życia. Znów.
- Co ci się stało? - Patrzy na mnie przerażony. Nie mam pojęcia o co mu chodzi. - Nie oddychałaś!
- Więc trzeba mnie było tak zostawić. - Wzruszam ramionami.
- Co się z tobą dzieje? - Siada obok mnie i spogląda zaniepokojony w moją stronę.
- Życie się dzieje.
- Zmieniłaś się.
- Mówisz tak, jakbyś mnie znał.
- Uczymy się w tej samej szkole, pamiętasz?
- A co to zmienia? Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, nie mamy wspólnych znajomych. Nie znasz mnie, więc jak możesz uważać, że się zmieniłam?
- Pewne rzeczy można zauważyć i tak. Poza tym, pamiętam jaka byłaś na zjazdach.
Słysząc to sztywnieję.
- Skończyłam z tym, rozumiesz? Skończyłam. - Wstaję gwałtownie.
- Dlaczego? Byłaś świetna. Zawsze wygrywałaś. Jak mogłaś skończyć z czymś, co kochasz? - Chłopak podnosi się.
- Dobrze wiesz dlaczego.
- Czy ktokolwiek obwinił cię za to, co się stało?
- Sama siebie obwiniam. To mi wystarczy.
Pędzę. Byle jak najdalej od tego miejsca. Byle jak najdalej od niego.
Zakładam kombinezon. Nadal jest na mnie dobry. Powoli schodzę do garażu. Ściągam materiał z maszyny stojącej w rogu pomieszczenia. Aprilia jest tak piękniejsza niż przed wypadkiem. Pewnie ojciec ją naprawił i wyklepał. Zawsze lubił mechanikę. Dotykam niepewnie manetki. Prąd przechodzi przez moją skórę i mięśnie. Płuca ściskają się z podekscytowania. Cała moja istota za tym tęskni. Za uczuciem wolności, za którym tęskni też moja dusza. Wsiadam na motocykl, a moje ciało od razu przybiera odpowiednią pozycję do jazdy. Mam to we krwi. Cała rodzina mi to mówiła.
- Jest cudowna, prawda?
Słysząc ojca kiwam zgodnie głową. Jej wcześniejszy grafitowy kolor zastąpiła smolista czerń idealnie pasująca do mojego obecnego wyglądu.
- Czemu ją naprawiłeś? - pytam.
- Bo wiedziałem, że do tego wrócisz. To jest twoje serce, a bez niego nie można przecież żyć.
- Mama nie byłaby zadowolona.
- No jak to nie? Przecież to ona kupiła ci pierwszy skuter. Wiedziała co to znaczy pasja. Ja zawsze będę ją pamiętać jako zwariowaną spadochroniarkę, w której się zakochałem.
- Dzięki. Za wszystko - mówię i wkładam na głowę kask. Minutę później pędzę już drogą za miastem. Wszystko we mnie śpiewa z radości ponownej jazdy na motocyklu. Wijącą się jak serpentyna trasą pnę się do góry. Zajeżdżam na mały parking z widokiem na miasto w dole. Ktoś już tu jest. Staję i gaszę silnik. Opieram się o barierkę i stawiam kask obok swoich nóg. Wciągam powietrze głęboko w płuca. Zapalam fajka.
- Jednak wróciłaś.
- Tak wyszło.
- Najwyższy czas żyć dalej. Nawet ja się pogodziłem z tym, co się wtedy stało.
- Bo to nie była twoja wina - mówię sarkastycznie.
- Twoja też nie.
- Jak to nie? Gdyby nie ja tamten debil pojechałby dalej, ewentualnie jebnąłby w jakąś osobówkę, co skończyłoby się obtarciami i obiciami. Ale tak nie było. Jebnął we mnie, ja w fiata, a w nas tir. Trzy ofiary śmiertelne. Trzy, do cholery!
Uderzam pięściami w barierkę.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
Metalowa konstrukcja drży. Chłopak łapie moje ręce i przyciska je do swojego ciała unieruchamiając mnie. Patrzę w jego szmaragdowe oczy i uspokajam się.
- Nikt cię o nic nie obwinia. I ty też nie powinnaś się winić.
- Jak mogę się nie winić? Oberwałam najmocniej bo byłam na motorze. A mimo to przeżyłam, a oni? Śmierć na miejscu. Jakim prawem? Przecież byli w samochodzie. To ja powinnam zginąć.
- Nikt nie wie jak to możliwe. Siły wyższe tak zdecydowały. Nikt inny nie miał na to wpływu.
Wierzę mu.
Patrząc w te jego niesamowite tęczówki czuję, że wierzę w jego słowa.
Kolejna biała róża znajduje miejsce na grafitowej płycie. Tym razem on jest ze mną. Przez ostatni miesiąc staliśmy się prawie nierozłączni. Ja przy nim znalazłam spokój od wyrzutów sumienia. Daniel zyskał towarzyszkę, która rozumie go bez słowa. Dla nas to układ idealny.
- Nie przejmuj się już tym. - Obejmuje mnie ramieniem.
- Staram się.
Trzy lata.
1095 dni.
Czasem mam wrażenie, że minęła tylko chwila od wypadku.
A czasem, że wieki.
Położyliśmy róże na pomniku, a teraz jedziemy przez miasto. Kilka minut później stoimy na parkingu i patrzymy na dolinę w dole. Zdejmuję kurtkę, rzucam ją na jednoślad i siadam na barierce, tyłem do widoku i słońca.
- Te blizny są po wypadku? - Wskazuje na moje ręce.
Spoglądam w dół i kiwam głową. Skórę mam nierówną, zniszczoną, w niektórych miejscach różową tam, gdzie miałam jej ubytki. Nogi wyglądają podobnie. Reszta ciała również. Bez większych obrażeń pozostała jedynie twarz i szyja. Nie dawano mi szans na przeżycie. A jednak przeżyłam. Chyba nadal po części tego żałuję.
- Wiem, że odrzucają. Ale przypominają mi, że żyję.
Jesteśmy na mieście. Chyba przed jakimś fast foodem. Nie jestem pewna. Daniel nas tu prowadził. Chyba nigdy nie przestanę być mu wdzięczna. To dzięki niemu znów zaczęłam jeździć. Znów zaczęłam żyć.
Widzę go. Na twarzy ma ten lekko ironiczny uśmieszek, ale w oczach czai się cień smutku. Odchylam głowę do tyłu i przymykam powieki. Ciemność już nie jest najlepszym przyjacielem. Jest blisko, ale nie mam ochoty się w nią zanurzyć. Zaczyna padać.
Chłopak szczerzy się do mnie szeroko. Odpowiadam podobnym gestem, chociaż moją twarz ozdabia asymetryczne skrzywienie warg, z jednym kącikiem uniesionym nieco wyżej od drugiego. Polubiłam zielonookiego. Sama nie wiem kiedy.
Podchodzi do nas jego kolega. Nie znam typa. Oddalam się trochę, aby w spokoju zajarać. Daniel nie lubi dymu. Ale mówi, że wyglądam porażająco, gdy tak palę, ubrana na czarno, z wyrazem niechęci do wszystkich i do wszystkiego. Że wyglądam jakbym była ponad to wszystko. Jakbym była nierealna. Nierzeczywista.
Chłopaki wygłupiają się. Czasem zachowują się jak małe dzieci.
Wyczuwam zmianę w powietrzu. Tak charakterystyczne uczucie miałam wcześniej tylko raz. To znów ten moment. Mały, krótki. Gdybym w tej chwili zamknęła oczy na jedną chwilę dłużej wszystko pewnie potoczyłoby się inaczej. Jak to w życiu. Dlatego rozglądam się wokoło.
Daniel robi kilka kroków do tyłu. Jaki on bywa nieuważny. Wiem, że to się źle skończy. Rzucam niedopałek. Rozlega się pisk. Ludzie krzyczą. Silnik ryczy. Miałam rację.
Mój Daniel. Nieświadomy sytuacji. Jak prawie zawsze, gdy nie jeździ motocyklem. Wtedy potrafi być skupiony.
Biegnę. Tak szybko jak mogę. Zielonooki i kolega nadal nic nie widzą. Wpadam z impetem na Dana. Moje ciało umiera.